POLISHSEAMEN

Książki, zdjęcia, filmy wojenne oraz ciekawostki historyczne - Moja książka...

Sokół - 28 Marzec 2007, 23:21
: Temat postu: Moja książka...
hmm... Po przeczytaniu tekstu autorstwa PL_CMDR Blue R "Mleczna krowa" postanowiłem zamieścić tu prolog mojej pierwszej, niewydanej książki (ciężko jest zadziałać w tym temacie). W sumie nie czytał tego nikt, oprócz moich przyjaciół.
Jeśli chcecie, to czytajcie i oceniajcie, choć po tym skrawku nie ma za bardzo co oceniać :)

" Brodzili w wodzie po kolana. Szli niepewnie i wolno. Ogarniał ich mrok, będący zwiastunem zła. Powietrze wypełniające kompleks tuneli było wilgotne i cuchnęło stęchlizną. Czuł na plecach dreszcze i strużki zimnego potu. Bał się. Bał się tak bardzo, lecz nie mógł tego okazać. Musiał stwarzać pozory. Chciałby być teraz gdzie indziej – w domu. Leżeć na tarasie i trzymać swoją ukochaną Ann w ramionach. Śmiać się i rozmawiać o dzieciach, które tak bardzo chcieli mieć. Obiecali sobie, że kiedy wróci postarają się o dwójkę. Wyobrażali sobie syna i córeczkę bawiących się razem w ogrodzie, gdzie stała już piaskownica z sosnowego drewna. Zaraz obok po prawej stronie znajdowała się łańcuchowa huśtawka z siedziskiem zrobionym z opony od cherokee Toma. Tom, Tom McKanzy tak się nazywał. Średniego wzrostu dwudziestopięcioletni szczupły brunet, z kapeluszem armii Stanów Zjednoczonych, spod którego odznaczał się długi spiczasty nos. Potknął się. Powrócił myślami do miejsca w którym obecnie się znajdował. Rozejrzał się dookoła. Nie widział nic oprócz ciemności i słabo widocznych sylwetek ludzi ze swojej drużyny.
- Szefie, może wracamy? I tak nic tu nie znajdziemy. Te pieprzone kanały
ciągną się w nieskończoność. – wyszeptał jeden z jego ludzi „chudy” Miki.
Tom nie skomentował. Bardzo chciał wyjść na powierzchnie, ujrzeć światło dzienne i zaczerpnąć świeżego powietrza, ale mieli wytyczne, które musieli wykonać. Byli przecież w jednostkach specjalnych, w których pierwszorzędnym celem było wykonanie rozkazu, co wiązało się z wypełnieniem misji, a przeżycie to cel drugorzędny. Nie podobało mu się to, ale nie miał żadnego wyboru. Sam się w to wpakował. Początkowo miał zostać przydzielony do zaopatrzenia, ale nie chciał. Jako mały chłopiec pragnął zostać komandosem, jak zresztą wielu w wieku dziecięcym. Poprosił o przydział do kawalerii, skąd po krótkim okresie szkoleniowym został wysłany do Fortu Benning w stanie Georgia, gdzie przeszedł szkolenie na szczura – był z tego dumny. W końcu był kimś a nie jakimś zwykłym mięsem armatnim – był specjalistą.
Teraz myślał inaczej, znał prawdę. Tylko idioci tacy jak on schodzą z własnej woli do tuneli w których nie można nawet stanąć prosto. Czasami trzeba się czołgać, bo kanał nie przekracza wysokości jednego metra i takiej samej szerokości.
Dzisiaj wyjątkowo trafili na tunel, w którym czuli się jak w szpitalnym holu, ale w takich kanałach należy być bardziej czujnym, ponieważ Wietnamczycy mają tu szerokie pole do popisu.
Nie odwracając głowy odpowiedział Chudemu.
- Mamy sprawdzić te cholerne tunele i zrobimy to. Mi też się to nie
podoba, ale jak znam życie to jeżeli tego nie zrobimy, „stary” się wścieknie i uprzykrzy nam życie.
Starym nazywali swojego pułkownika, dla którego byle pretekst wystarczał, aby zmienić ich życie i tak niezbyt wesołe, w prawdziwe piekło.
- No. Znowu obetnie nam przydział piwa. – wystękał Chudy
- Pamiętasz jak ostatnio...
Nagle Tom usłyszał świst któremu towarzyszył podmuch wiatru, poczuł go jak celnie wymierzony policzek. Doszedł go plusk wody, po jego wielkości wywnioskował, że było to coś ciężkiego. Tak, to był odgłos upadającego M16. Stał jak sparaliżowany. Bał się odwrócić, bo wiedział co zobaczy.
W końcu przezwyciężył strach i odwrócił głowę.
- O Boże... Jezu...
Nie mógł złapać oddechu. Zakręciło mu się w głowie, omal nie upadł. Ujrzał Chudego z oczyma wytrzeszczonymi jak dziecko budzące się z okropnego koszmaru. Z jego ust wypływała strużka krwi, drgał niczym człowiek przy ataku padaczki. Wisiał na drewnianych kolcach, przymocowanych do płyty z tego samego materiału, z której wychodziło ramię w kierunku ściany. Na płycie znajdowały się trzy rzędy po trzy kolce. Z pleców chudego wystawały cztery naostrzone pale, na których nawet w ciemności można było dostrzec szczątki płuc.
Reszta drużyny zatrzymała się. Nikt nic nie mówił. Strach skutecznie zamknął im usta..."

ps.
tekst z pierwszego rękopisu - niepoprawiony.
PL_HUBAL - 28 Marzec 2007, 23:52
:
:szpaner: niezłe.... Jeżeli zdecydujesz się na opublikowanie reszty, to masz juz pierwszego czytelnika. :kroliczek:

Szacunek dla Ciebie :piwko:

Pozdrawiam PL_HUBAL
PL_Hartmann - 29 Marzec 2007, 02:36
:
Co tu dużo mówić, szacuneczek :piwko: Wszelkie przejawy własnej literackiej twórczości spotkają się napewno z aprobatą i zainteresowaniem. Zachęcam Ciebie nie tylko do publikowania swojej prozy na forum, ale także do dalszej pracy. Pozdrawiam serdecznie. :szpaner:
PL_CMDR Blue R - 29 Marzec 2007, 06:47
:
Tekst bardzo ciekawy.... Gratuluje pracy i z niecierpliwością czekam na kolejne fragmenty
PL_HELLBOY - 29 Marzec 2007, 13:53
:
Ciekawe , ciekawe, czytałem kiedyś coś podobnego. Ładnych parę lat temu w kioskach wychodziła taka seria książek - coś w stylu naszych starych tygrysów lecz amerykańskich autorów o tematyce wojny w wietnamie. Tytuł tej książki to "Szczury tunelowe" a bohaterami niej byli specjalnie dobrani, niskiej postury żołnierze specjalnych jednostek penetrujących pełne pułapek tunele Vietcongu.
Sokół - 29 Marzec 2007, 17:20
:
o "Szczurach" widziałem tylko jeden film, za to dużo o nich czytałem... Większość jednostek specjalnych miało u siebie "szczurka", a nawet kilka. Powstawały również drużyny szczurów. Na początku wojny wietnamskiej jednostki specjalne wykonywały tylko specjalne operacje, ale w późniejszej fazie wykorzystywano ich do wszystkiego, a w szczególności do patroli.

[ Dodano: 1 Kwiecień 2007, 21:51 ]
I rodział - jak ktoś się nudzi, to miłej lektury :kroliczek:

Rozmyślając, Tom siedział w swojej kwaterze. Wodził wzrokiem po ścianach, które jak całość zbudowane były z bali surowego drewna. Pokój oświetlała jedna goła żarówka. Na biurku, przy którym siedział, stało radio – w głośniku spiker ogłaszał prognozę pogody na kolejne dwa dni.
Po jego lewej stronie znajdowała się prycza, na której panował wielki bałagan jakby niedawno szalała tam okropna wichura. Wczoraj chciał posprzątać, ale nie był w stanie – po wydarzeniach sprzed trzech dni chodził jak obłąkany. Ostatniej nocy nie mógł zmrużyć oka. Chudy był jego przyjacielem. Poznali się w Forcie Benning. Później przydzielono ich do oddziałów specjalnych stacjonujących nieopodal Tay Ninh, około sto dwadzieścia kilometrów od Sajgonu. Kiedy Tom został dowódcą patrolu, od razu mianował Chudego swoim zastępcą. Mike miał zawsze łeb na karku i wiedział, że w pełni może mu zaufać. Teraz go już nie ma. Widział jak umiera w okropnych męczarniach i w żaden sposób nie mógł mu pomóc.
- A co jeżeli mi się to przydarzy? – spytał pod nosem samego siebie.
Zaklął cicho. Nie chciał o tym myśleć. Otworzył szafkę biurka, z której wyjął dwa puszkowe piwa 0,3 l. Rozległ się syk i biała piana wydostała się z małej aluminiowej puszki. Pociągnął dwa duże łyki i skrzywił się – nie znosił ciepłego piwa, nie zmieniało to jednak faktu, iż był spragniony.
Po wypiciu drugiego sięgnął ponownie do szafki, w której znajdowała się recepta na spokój. Kiedy w śmietniku obok znajdowało się już osiem cylindrycznych opakowań dosięgło go zmęczenie. Ociężale odstąpił od biurka i skierował się w stronę łóżka. Będąc już u celu przeniósł cały bałagan z pryczy na drewnianą podłogę. Położył się i odpłynął.



Obudził go hałas. Otworzył oczy i spojrzał na zegarek, dochodziła 18:30. Próbował zidentyfikować głuchy bas dochodzący z zewnątrz. Z sekundy na sekundę dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Tak, już wiedział co wydawało te odgłosy. Były to helikoptery, dużo helikopterów.
W środku panowała straszna duchota – postanowił wyjść na zewnątrz. Zbliżył się do drzwi, chwycił za klamkę i nacisnął w dół. Zardzewiałe zawiasy przy drewnianych drzwiach zawyły i razem z wilgotnym powietrzem do pomieszczenia wdarły się oślepiające promienie słońca.
Wyszedł i udał się w kierunku lądowiska. Zauważył na niebie kilka śmigłowców typu UH-1. Zrozumiał, że właśnie przybyły do bazy taksówki z nowymi rekrutami. Kiedy z jednego śmigłowca wysiedli wszyscy pasażerowie, obsługa naziemna zaczęła ładować do niego duże czarne, foliowe worki.
Widział na twarzy nowo przybyłych grymas głębokiego zdziwienia. Niektórzy przystanęli na chwile, inni rzucili tylko okiem i szli w stronę głównego namiotu, gdzie mieli otrzymać przydział i zakwaterowanie. W owych workach znajdowały się ciała żołnierzy. Znajdował się tam również jego przyjaciel – znowu powróciły wspomnienia oraz myśl, czy on sam również w taki sposób nie wróci do domu.
Nagle poczuł jak ktoś trąca go łokciem w żebra. Odwrócił się i zobaczył poczciwego starego Lennego. Lenny to sierżant po czterdziestce, lekko siwawy blondyn. Był kierowcą-mechanikiem w bazie.
- Jak leci Tomy?
Tom nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Nie miał nastroju do rozmowy. Poza tym cholernie bolała go głowa. Lenny jednak nie dawał za wgraną.
- Słyszałem co się stało. Przykro mi.
Akurat – pomyślał. Co on może wiedzieć, dla niego to kolejny trup, zwykłe statystyki. Ten staruszek siedzi na dupie w bazie, grzebie w samochodach i rozmawia z nimi. Czubek!
- Widzę, że nie masz ochoty na pogawędki. OK. Nie będę przeszkadzał.
W sumie to mam trochę roboty, muszę wymienić kolektor w jednym z moich maleństw.
Tom odetchnął z ulgą i udał się do namiotu, w którym znajdowała się wojskowa świetlica, będąca zarazem kantyną.
- Czym się strułeś, tym się lecz. – pomyślał i przyspieszył kroku.



Świetlica była dużym namiotem z okrągłymi oknami. Spod sufitu zwisała siatka maskująca z kawałków kolorowego papieru toaletowego. Całość oświetlało kilka żarówek o mocy nie większej niż 75 W. Dokładnie na przeciwko wejścia, na końcu pomieszczenia stał stary telewizor.
Skierował się w lewą stronę w kierunku imitacji baru zrobionego z płyt i drewnianych skrzynek. Za ladą siedział młody magazynier z podkrążonymi i zaczerwienionymi od alkoholu oczyma. Miał na imię Fred. Za każdym razem kiedy Tom go widział, zastanawiał się nad beznadzieją tego imienia jak i nad samym Fredem. Mały, gruby blondyn z wysokim czołem. Był wesołym człowiekiem. Nigdy niczym się nie przejmował, może dlatego, że nigdy nie spoglądał trzeźwo na świat. Dla Toma był on kolejnym przykładem wojskowego moczymordy.
- Ello Tomy!!! – wykrzyczał radośnie Fred.
Tom podniósł prawą rękę do góry na znak przywitania i uśmiechnął się.
- Witaj Fred – odpowiedział.
- Marnie wyglądasz. Może coś na gardełko? A co ja się będę pytał! – Fred
sięgnął pod blat, wyciągnął dwie szklaneczki i półlitrową butelkę wypełnioną do połowy płynem o kolorze herbaty. Nalał do pełna i podsunął jedną z nich w stronę Toma, drugą chwycił prawą dłonią i energicznym ruchem uniósł do ust opróżniając do połowy.
McKanzy usiadł przy barze na drewnianym stołku, sprawiającym wrażenie jakby lada chwila miał się rozlecieć. Oplótł dłonie na szklance i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. Przez chwile wyłączył się, nie myślał o niczym.
- Coś się stało Tom?
- Nie. Nic mi nie jest, tylko... Tylko tęsknie. - odpowiedział
- Wypij to przestaniesz.
Uśmiechnął się i wypił zawartość jednym haustem. Skrzywił się, bo napój niemiłosiernie palił jego gardło, znowu na jego twarzy pojawił się uśmiech i spojrzał na magazyniera pytającym wzrokiem. Tamten odwdzięczył się tym samym i uzupełnił szklaneczkę płynem.
Tom sięgnął do prawej kieszeni wojskowej koszuli i wyciągnął z niej zdjęcie małego formatu przedstawiające jego żonę. Spoglądał na nie przez krótką chwilę, po czym z powrotem schował do kieszeni i rozejrzał po kantynie. W prawym kącie siedziało trzech sierżantów, ale przy tym świetle i z takiej odległości nie potrafił ich zidentyfikować. Jeden z nich pomachał ręką w jego stronę.
Wytężył wzrok i rozpoznał kolegę, był to sierżant Paul Bronson, ze strzelnicy obozowej.
Zsunął się ze stołka i ruszył w stronę stolika zabierając ze sobą szklankę z wódką, rozlewając przy okazji niewielką ilość na blat pseudo baru.
Minął duży stół stojący na środku namiotu, przy którym siedziało kilku żołnierzy z drużyny rozpoznawczej. Kiedy był już prawie na miejscu chwycił stojące obok krzesło i przysunął je do stolika obok Paula.
- Cześć chłopaki – powiedział.
- Cześć Tom – odparł Bronson podnosząc się ze starego drewnianego krzesła i wyciągając rękę w jego stronę.
- Poznaj sierżanta Brings’a, najlepszego medyka w obozie... – Paul wskazał na pierwszego kolegę siedzącego po swojej prawej stronie. – ... i Rona Willbo, naszego speca od zaopatrzenia.
- Tomy jest przywódcą stada szczurków. – kontynuował z szyderczym uśmieszkiem Bronson. – Jeżeli gdzieś w naszej ukochanej dżungli któremuś z was panowie wpadnie noga w dziurę i będzie z niej na kilometr cuchnęło żółtkami, to donieście sierżantowi McKanzy’emu. On będzie wiedział co robić.
Całość uśmiechnęła się groteskowo i przywitali nowo przybyłego kompana.
Tom pociągnął dwa małe łyki wódki i usiadł przy stoliku, na którym stała niewielka szklana i obszczerbiona popielniczka, gdzie pety z popiołem tworzyły wysoki i rozsypujący się kopiec. Tuż obok leżała paczka Lucky Strike’ów w miękkim opakowaniu, na której błyszczała srebrna zapalniczka Zippo z wygrawerowanymi literami, ale z miejsca gdzie siedział nie potrafił dojrzeć co było napisane.
Jego wzrok utkwił w paczce papierosów, nie palił już pięć lat, ale teraz miał na to wielką ochotę.
- Papierosa? – zapytał medyk widząc jego zainteresowanie tytoniem.
- Tak, chętnie.
Tom podniósł zapalniczkę, wyjął jednego z paczki i włożył do ust. Otworzył wieczko zapalniczki i potarł metalowe kółko, błysk ognia oświetlił wygrawerowany napis, który brzmiał: „DLA UKOCHANEGO TEDA, ŻEBY ZAWSZE O MNIE PAMIĘTAŁ – SARA”.
Ted widząc jak czyta ów grawer zaśmiał się głośno.
- Tak! Ja pamiętałem. – skomentował – Szkoda tylko, że ona ma krótką pamięć.
- Czemu? – Tom spytał zaciągając się dymem.
- Brak słów… Jak tylko przyjechałem do tego pieprzonego Wietnamu, dostałem od niej list, w którym pisała, że nie może przeze mnie sypiać po nocach. Nie potrafi żyć sama, nie chce się bać i w taki sposób zakończyliśmy nasz wspaniały, kilkuletni związek. – wziął głęboki oddech i dodał – Paranoja.
- A pomyślałeś, że to może być też twoja wina doktorku? – wtrącił Ron – Może jej nie zaspokajałeś i bała się, że nigdy tego nie zrobisz?
- Pewnie tak, może mam jak ty trenować w Sajgonie? Co?
McKanzy spojrzał na Teda, przystojnego, szczupłego blondyna w prostokątnych okularach dopasowanych do rys twarzy. Przez szklane szybki dojrzał jego niebieskie oczy, w których widniał ból po stracie kobiety.
Ponownie jego umysłem zawładnęły przykre myśli. Przypomniał sobie Ann – jej piękne długie blond włosy i jasne oczy. Pamiętał pożegnanie, kiedy wyjeżdżał do Wietnamu, wtedy pierwszy raz widział w oczach żony tak ogromny strach. Usilnie starał się ją przekonać, że wszystko będzie dobrze, że wróci i nic ich nie rozdzieli, ale musi wypełnić swój obowiązek wobec ojczyzny, chce pomóc ludziom cierpiącym z powodu wojny. Na pytania dlaczego ty? Odpowiadał, że ktoś musi, a jeżeli każdy będzie myślał jak ona, to nikt nigdy nikomu nie pomoże.
Teraz rozumie, że okłamywał nie tylko ją, ale również sam siebie. Po tym co widział i zapewne jeszcze zobaczy, nie będzie mu łatwo.
- Słyszałeś o drużynie Bravo? – spytał Paul.
- Nie, a powinienem?
- Drużyna Bravo nie wróciła. Mieli przekroczyć granicę południowego Wietnamu z komuchami wczoraj o piętnastej, ale do dzisiaj nie ma z nimi żadnego kontaktu.
Tom spojrzał na zegarek – dochodziła 22:00



Na zewnątrz padał deszcz, którego krople z wielką siłą uderzały w ziemię, niczym pociski moździerza.
Zawahał się i zaczął zastanawiać nad powrotem do namiotu. Jeszcze raz spojrzał w miejsce, gdzie przed chwilą się znajdował. Jego wzrok utkwił w stojącej na stoliku nadpitej do połowy dwu litrowej butelce wódki i kolegach, śmiesznie zataczających opuszczonymi głowami.
Stracił równowagę, oparł się o drewniany słupek podtrzymujący przedsionek namiotu. Od czasu, kiedy ostatni raz spoglądał na zegarek minęły około dwie godziny.
Otrząsnął się i ruszył chwiejnym krokiem w stronę swojej kwatery. Krople deszczu boleśnie chłoszcząc twarz ograniczały widoczność do maksymalnie dwóch metrów. Droga wydawała się zdecydowanie dłuższa niż zwykle. Teren, po którym szedł był nierówny i warunki atmosferyczne zmieniły ścieżki w sięgające do kostek bagno.
Przystanął na chwilę i powiódł wzrokiem w lewą stronę, w kierunku lądowiska, gdzie stał jeden śmigłowiec – Bell UH-1 Iroquois z symbolem czerwonego krzyża wymalowanym na dziobie i otwartych na całą szerokość drzwiach po obu stronach kadłuba. Z kabiny pasażerskiej wystawały niedbale ułożone, przemoczone nosze. Woda wypływająca z ich wnętrza tworzyła mały strumyczek o czerwonym kolorze.
Odwrócił się i kontynuował wędrówkę, nie był w stanie myśleć o niczym innym oprócz ciepłego łóżka i odrobiny snu.
- McKanzy!!!
Usłyszał wołanie, ale nie wiedział kto to. Potrafił tylko określić kierunek, z którego dobiegało – była to kwatera główna.
- Sierżancie McKanzy!!! Pozwólcie na chwile.
Teraz już wiedział – to Stary.
- Jeszcze tylko tego brakowało. Byłoby przecież zbyt pięknie…
Wymamrotał pod nosem i skierował się w stronę pułkownika, z trudem utrzymując równowagę.
- Brakuje ci zastępcy McKanzy. Zgłoś się do mnie jutro z samego rana, przydzielę ci kogoś.
- Tak jest Sir.
- Teraz idź do kwatery, bo każe cię zamknąć za zawartość alkoholu we krwi.
- Tak jest Sir.
Odwrócił się, zachwiał i z grymasem złości na twarzy ruszył w swoją stronę.
Jakbym ****** nie wiedział, że brakuje mi człowieka. – pomyślał.



W pokoju było przyjemnie, ciepło i sucho. Podszedł do szafki stojącej obok pryczy i przebrał się w wojskową pidżamę w kolorze oliwki. Mokre ciuchy niedbale rzucił na krzesło przy biurku.
Wracając w kierunku łóżka, uderzył głową o bal wspierający niski sufit, nawet nie poczuł bólu. Wiedział, że jutro zapewne będzie miał ślad, ale teraz to bez znaczenia. Położył się i zasnął.
Minął kolejny dzień, nie miał najmniejszej ochoty zastanawiać się nad tym, co przyniesie następny.



Obudziło go stukanie do drzwi, każde uderzenie przyprawiało go o jeszcze większy ból głowy – stawało się to nie do zniesienia.
- Proszę!!! Wejść!!! – krzyknął.
W drzwiach stanął młody chłopak, na oko miał dziewiętnaście lat. Wyglądem przypominał małego czarnego szczurka.
- Sierżant Tom McKanzy?
- A kogo się kuźwa spodziewałeś? Matki Teresy z Kalkuty? – zapytał oschle – Na drzwiach wisi tabliczka, chyba, że nie umiesz czytać.
- Nie Sir, to znaczy umiem Sir!
- Skończ z tym „Sir”. Po co przyszedłeś i kto ty w ogóle jesteś?!
- Nazywam się szeregowy Jim Dellmont, czekałem na pana w dowództwie, ale pan się nie pojawił, więc przysłano mnie tutaj.
- To znaczy?
- Dostałem przydział do pańskiej drużyny.
Tom spojrzał na zegarek, obie wskazówki tkwiły na cyfrze dwanaście. Zaspał, miał stawić się u Starego. Zerwał się z łóżka na równe nogi. Znowu uderzył głucho głową w belkę.
Szeregowy próbował ukryć uśmiech pojawiający się na jego twarzy, ale McKanzy zauważył go i zmierzył wzrokiem.
- Tego brakowało, miałem dostać wyszkolonego żołnierza, a dostałem
dzieciaka. Jak ty wyglądasz?!! Wytrzyj się chłopie pod nosem!
Jim wykonał polecenie dowódcy i spytał:
- Dlaczego? Jestem brudny?
- Nie!!! Masz kuźwa jeszcze mleko pod nosem!
Tom podszedł do biurka i wyjął z szafki dwa ostatnie piwa.
- Chcesz? – spytał
Nowy pokiwał przecząco głową.
- No tak, pewnie mamusia spuściłaby ci lanie za spożywanie alkoholu.
Co tak stoisz? Chcesz pomóc mi się przebrać?! Czy może mam cię złapać za rękę i oprowadzić po obozie?!
Młody odwrócił się na pięcie i opuścił pomieszczenie głośno zatrzaskując za sobą drzwi. Tom złapał się za głowę, usiadł na pryczy i uwolnił złocisty napój z pojemnika. Wypił całość jednym pociągnięciem.
- Znowu ciepłe – krzywiąc się wyszeptał.
Kiedy kończył drugie znowu usłyszał stukanie do drzwi. Wstał i udał się w ich kierunku, aby wpuścić kolejnego gościa. Tym razem ominął ostrożnie belkę. Złapał za klamkę i szarpnął ją nerwowo. Ujrzał swojego telegrafistę – zwyczajnej postury, rudowłosego Stevena Conora, na którego twarzy było tyle piegów, że wyglądał jakby nie tylko włosy miał koloru miedzi, ale także całą twarz.
- Cześć Tom.
- Cześć Steve, co jest? Tylko proszę nie denerwuj mnie z samego rana, nie jestem w nastroju na jakiekolwiek żarty.
- Spoko. Mamy się stawić na sali odpraw za piętnaście minut.
- OK. Powiadomiłeś już wszystkich?
- Tak, ale podobno dostaliśmy kogoś nowego?
- Szukaj ciemnowłosego dzieciaka z lizakiem w rączce, to znajdziesz bez problemu.
- He he, to do zobaczenia.
Tom zamknął drzwi za kolegą, po czym podszedł do szafy po czysty mundur. Zamyślił się, przypomniał sobie wczorajszą rozmowę w kantynie. Drużyna Bravo, czy po to wzywają ich na salę odpraw?



Na sali panował zaduch, wszędzie stały ławki z krzesłami, a na samym końcu wisiała tablica i kilka map dużego formatu. Pomieszczenie do złudzenia przypominało szkolną salę od historii.
Tom ruszył w kierunku pierwszego rzędu.
- Dzień dobry panu, panie McKanzy!!! – Wykrzyczał Stary widząc jak
przekracza próg – Miło, że w końcu szanowny pan się obudził.
Nic nie odpowiadając, usiadł obok Barrego Mitchell’a, krótko obstrzyżonego i dobrze zbudowanego specjalisty od ciężkiego uzbrojenia.
Tamten z poważną miną wyciągnął do niego rękę w geście przywitania. Tom zawsze zadawał sobie pytanie, czy on się nigdy nie uśmiecha.
- Dobrze! Widzę, że wszyscy są już w komplecie. Więc możemy
zaczynać – Stary rozejrzał się po sali. Po krótkiej chwili dodał – Nie wiem, czy słyszeliście o drużynie Bravo?
Więc przeczucie go nie myliło.
- Wasi koledzy zostali wysłani na patrol kilka dni temu, mieli zostać
odebrani z punktu ewakuacyjnego przed wczoraj o godzinie piętnastej. W umówionym miejscu nasze śmigłowce nikogo nie zastały. Poszukiwania z powietrza trwały do wczoraj, dopóki pogoda na to zezwalała.
Tom rozejrzał się po sali, jego wzrok utkwił na nowym, który widocznie był podniecony całą sytuacją.
Trącił Barrego łokciem.
- Barry, spójrz na Młodego. Jemu wydaje się, że to będzie wyprawa do wesołego miasteczka.
- Ma chłopak racje, bo to jest jak jazda na wielkim młocie, tylko nie wie o tym, że nie będzie żadnych zabezpieczeń.
- Przepraszam panów. – wtrącił pułkownik – Nie przeszkadzam?
Obaj zamilkli.
- Waszym zadaniem, jest odnalezienie zaginionych chłopców z Bravo.
Zaczniecie, – mówiąc to Stary złapał wskaźnik lewą dłonią i wskazał na mapę – zaczniecie poszukiwania przy rzece Bon Hai na wysokości Khe Sanh. Będziecie zmierzać na wschód, cały czas trzymając się koryta rzeki. – spojrzał na obecnych – Dotrzecie do wioski nieopodal Dong Ha i tam się zameldujecie. Stamtąd zostaniecie odebrani i przywiezieni do bazy. Mam nadzieje, że wszystko jest jasne? Wasz kryptonim, to Charlie. Jak zwykle drużyną dowodził będzie sierżant McKanzy. Mam nadzieje, że wytrzeźwiał po wczorajszej libacji w kantynie. – spojrzał na Toma ostrym wzrokiem. – Dobrze, a teraz rozejść się. Spotykamy się na lądowisku za dwadzieścia minut, gdzie zapoznacie się ze szczegółami. Powodzenia.
Na sali zapanował chaos, wszyscy zaczęli szurać krzesłami po drewnianej podłodze, odstępując od swoich ławek. Tom również wstał i obrócił się w kierunku wyjścia, jego wzrok zatrzymał się na młodym Jimie.
Ten szczeniak naprawdę myśli, że będzie się dobrze bawił. – pomyślał
McKanzy zatrzymał się przed kwaterą główną i spojrzał w kierunku lądowiska. Nie było tam już śmigłowca, któremu przyglądał się wczoraj, pozostała tylko duża plama stęchłej krwi. Tym razem był trzeźwy i utkwiło to w jego pamięci.
Ruszył w kierunku swojego pokoju. Bał się tak bardzo, że nie potrafił opanować drżenia rąk.